poniedziałek, 9 marca 2009

...

AFRYKAŃSKA OPOWIEŚĆ

Wstęp

Bębny przychodziły do mnie falami. Pierwsza, jaką pamiętam, zaskoczyła mnie w jesienny wieczór, 26 lat temu, podczas słuchania dziesięciominutowej solówki na perkusji, na jednej z płyt Deep Purple podczas wieczoru płytowego w programie II polskiego radia. To wtedy właśnie odkryłam, że muzyka ma rytm. Od tamtej pory słuchanie każdego utworu zaczynałam od perkusji i na dobre porzuciłam te, w których nie była obecna. Z braku własnego sprzętu grającego godzinami biegałam po częstotliwościach radiowych w poszukiwaniu bębnów. Co jakiś czas trafiało mi się bingo w postaci Pitera Gabriela, King Krimson, Marillion i długo, długo później Tool’a i The Mars Volta.
Drugi raz dobitnie i skutecznie fala rytmu zalała mnie 15 września 2005 roku, w Beskidzie Żywieckim, na schodach bacówki na Wielkiej Rycerzowej gdzie kilku chłopców trzymało między nogami jakieś bębny i każdy grał co innego. Dźwięki zaczęły mi się materializować i tańczyć wokół mojej głowy a ja prawie natychmiast uzależniłam się od potrzeby bycia w ich pobliżu. Pechowo owi wykonawcy mieszkali na Śląsku i przez następne pół roku trwoniłam kupę szmalu na wycieczki ku moim idolom. Do głowy mi nie przyszło, że te pieniądze mogłabym wydać na bęben i spróbować sama coś zagrać. Wczesną wiosną 2006 nagle doznałam olśnienia i postanowiłam znaleźć nauczyciela, co mnie wprowadzi w tajniki sztuki wydobywania dźwięków z djembe. Padło na Michała Stasiaka. Pierwsza lekcja w jakiejś mocno obskurnej kanciapie i wielka porażka....moje ręce nie chciały robić tego, co kazała im głowa i prawie natychmiast potem euforia spowodowana odkryciem w domowym zaciszu techniki naprzemiennej. Zagranie /B-Tt--S-/ okazało się nagle prozaicznie proste. Cóż z tego....do naszej kanciapy już nie można było przychodzić. W kwietniu wrócił jej prawowity użytkownik i nastała posucha. Próbowałam coś tam w domu stukać, ale jeszcze głośniej stukali mi w rury sąsiedzi i skończyło się na skardze w spółdzielni. Chcąc nie chcąc trzeba było znaleźć jakieś własne miejsce do grania. Okazało się, że w tym samym budynku co kanciapa pamiętająca moje pierwsze uderzenie w djembe, jest wolna sala. Stałam się zatem najemcą i od nowa zaczęłam trenować /B-Tt--S-/. Przychodziłam do mojej salki raz w tygodniu i pod czujnym okiem Michała próbowałam zagrać jakieś akompaniamenty, później nawet frazy solowe. Szło jak po grudzie i chwilami miałam chęć rzucić to wszystko w cholerę i zacząć znowu być słuchaczem. No i wykrakałam sobie, stałam się nim zupełnie przypadkiem. Pewnego upalnego dnia, tegoż 2006 roku, wyszłam z mojej salki na papierosa i na korytarzu usłyszałam jak gra jakieś djembe. Podeszłam bliżej. Dźwięk dochodził zza tych samych drzwi, za którymi ja wydobyłam mój pierwszy. Tego dnia nie wróciłam już do mojej salki. Stałam pod tymi drzwiami jak wryta, paliłam papierosa za papierosem a wewnątrz działo się misterium. Fala, która mnie tamtego dnia zalała to było prawdziwe tsunami. Usłyszałam tam coś tak nieprawdopodobnie pięknego, że nagle wszystko inne stało się mało ważne i zupełnie zbędne. Od tamtego dnia zamiast przychodzić i grać, stawałam za winklem pomieszczenia produkującego poezję w najczystszej postaci i słuchałam, słuchałam, słuchałam......lato mijało a ja tkwiłam pod tymi drzwiami i zatracałam się w kolejnych solówkach. Czemu wtedy nie weszłam by zobaczyć kto, lub co tak gra, do dziś nie wiem. Fakt jest taki, że któregoś dnia wyprosili nas wszystkich z budynku i budynek zburzyli. Zburzyli mój raj, zburzyli moje drzwi, zburzyli anioła, który zniknął bezpowrotnie.
Nastał długi czas szukania dźwięków podobnych tym zza drzwi, ale bezskutecznie. Jakaś nowa piwnica do grania, jakieś kolejne dźwięki wydawane przeze mnie na djembe tylko podsycały moją tęsknotę za zburzonymi drzwiami.
Tak minął rok. Na palcach dwóch rąk mogłam policzyć godziny spędzone przy bębnie, zaczęłam już zapominać o zburzonych drzwiach a zakurzony bęben stał smętnie w kąciku i wydawać by się mogło, że moja przygoda z djembe właśnie trafiła do archiwum.
Wtedy, zupełnie przypadkiem znalazłam ogłoszenie na jakimś forum bębniarskim, że są warsztaty na djembe w Warszawie. Pomyślałam, że spróbuję jeszcze raz zacząć, od nowa....może odnajdę w sobie jakiś nowy rytm. Poszłam w październiku 2007 roku pod wskazany w poście na forum adres, ale nie było tam żadnych ludzi, drzwi pozamykane, cisza i spokój. Zapewne pomyliłam dzień lub godzinę....już zaczęłam odchodzić stamtąd kiedy nagle.......odezwał się mój Anioł. Poznałam styl jego gry po pierwszych dźwiękach. Usiadłam pod nowymi drzwiami i już tak zostałam. Można powiedzieć, że zostałam do dziś.....ale to już następnym razem :-)

Pierwszy warsztat z Kubą Pogorzelskim uświadomił mi, że lata świetlne miną zanim zbliżę się choćby o włos do takiego pojmowania muzyki afrykańskiej, które pozwala usłyszeć ją jak Mistrz, nie mówiąc już nic o jej zagraniu. Wszystko co do robiłam dotychczas z djembe było…..lizaniem loda przez szybę. Pogoń za umiejętnością zagrania najprostszej frazy solowej czy chociażby jakichś sztuczek technicznych była podchodzeniem do sztuki gry na djembe od dupy strony. Wirtuozeria zaczyna się od…metronomu i wystukiwania trzech dźwięków całymi godzinami.
Uprosiłam naszego nauczyciela o możliwość przychodzenia na salkę częściej niż tylko na warsztaty i zaczęłam mozolne, radosne wspinanie się po gęsto ułożonych szczeblach drabiny, której szczytu do dziś nie zobaczyłam choćby w chmurach. Powiem więcej…osnuwa ją coraz gęstsza mgła.
Odkryłam w sobie schowane dotychczas głęboko niezmierzone pokłady determinacji i zupełnie niespodziewaną pasję, która zaczęła przeszkadzać moim bliskim a dla mnie była zupełnie nowym doświadczeniem. Przez czterdzieści lat życia nic dotychczas nie sprawiło, że zapominałam jeść, spać a chwilami nawet oddychać. Zakochałam się w djembe bez reszty. Taszczyłam mój bęben nawet w góry by móc na szczytach siadać i tłuc uparcie ulubione akompaniamenty. Ćwiczyłam zawzięcie basy, tony i slapy, ale im dłużej i częściej grałam, tym miałam wrażenie, że umiem jakby coraz mniej. Czasem tylko na warsztatach, kiedy Kuba zapominał na chwilę, że nie umiemy grać i zaczynał snuć poezję, zdarzały się magiczne chwile, kiedy muzyka wypełniała przestrzeń i wynosiła mnie gdzieś daleko poza rzeczywistość. Podsłuchane za ścianą cuda Kuby podczas moich ćwiczeń wielogodzinnych były jakby z innego wymiaru, nie miały prawie nic wspólnego z tym, co wyczynialiśmy na zajęciach. Chcąc dotrzeć do źródeł kubowej poezji zaczęłam szukać płyt z muzyką Afryki Zachodniej. Moje pragnienia znalazły wreszcie port. Całymi dniami słuchałam Mamadego Keity, Famadou Konate, Mamadou Kante, muzyki z Mali, Gwinei, Burkina Faso mając nareszcie wokół siebie upragnione bębny, których tyle się naszukałam w muzyce, że tak powiem, rozrywkowej. Doszło do tego, że nie umiałam zasnąć jeśli w uszach nie grały mi bębny. Minęło chyba pół roku zanim zaczęłam naprawdę słyszeć to, co grają najwięksi. Wtedy właśnie zaczął w mojej głowie kiełkować szalony, jak mi się wtedy wydawało, pomysł pojechania w miejsce, gdzie ta muzyka powstaje. Zapragnęłam spróbować ją zrozumieć, poczuć zapach powietrza, w którym ktoś kiedyś zaczął grać na djembe, znaleźć się w środku bębniarskiego kotła. W międzyczasie pojechał tam nasz Mistrz i opisywał nam w mailach swoje wrażenia. Jak bardzo też chciałam tam gdzie on wtedy być, trudno mi nawet opisać.

I oto dziś, dziesięć miesięcy po wykiełkowaniu marzenia, we krwi płynie mi żółta febra, tężec, płonica, tyfus, WZW i nie wiem nawet co jeszcze, w paszporcie podstemplowana przez konsula wiza, zaklepana w Conakry willa z basenem za jedyne 250 zł na miesiąc, umówieni muzycy, którzy będą do nas przyjeżdżać i nas uczyć, w apteczce zapas stoperanu, maści przeciwbólowych na ręce , leków na moje galopujące nadciśnienie, w kosmetyczce środki na oparzenia słoneczne i preparaty odstraszające owady. Walizka z kilkoma ciuszkami prawie gotowa. Za sześć dni zostawię zimę i wkroczę w trzydziestoparostopniowy upał by grać i spać, grać i spać, grać i spać…..


1.02, g. 02:22
Za pięć godzin niczym spóźniony ptak oderwę się od ziemi i poszybuję w chmury. Będzie to drugi mój lot w życiu. Boję się latać, panicznie. To dla mnie dalece mało komfortowa sytuacja być zdanym na łaskę i niełaskę kupy złomu i pana, który być może zżynał na egzaminach albo jest z natury leniwym ignorantem. Składam moje życie w ręce kogoś, kogo nawet nie znam, powiem więcej…..nigdy nie spojrzałam mu w oczy. Jedyne pocieszenie to ten nieprawdopodobny błękit, który z pewnością znowu zobaczę z okien latającej maszyny.Nie dotknęłam się do bębna od trzech dni i moja frustracja osiąga pułap, z którego spadniecie powoduje uszczerbek na zdrowiu a czekać mi przyjdzie jeszcze do wtorku. Jeszcze pozostały trzy długie dni do chwili, kiedy siądę vis a vis jakiegoś conakryjskiego autochtona i usłyszę jak brzmi djembe na innym kontynencie. Jeju…..sandałów nie spakowałam!!!.


1.02.2009, g. 7.30
No dobra....żarty się skończyły. Przede mną dwie godziny z hakiem lewitacji i to bez żadnych używek, choć przy tym stanie ducha z pewnością by się przydały. Różowe chmury pode mną i herbata od pani w czarnym ubranku..."6 zł proszę"....ze co proszę? Za 6 zł mam na ziemi 50 liptonów!!!Moja głowa wyczuwa każdą zmianę pozycji żelaznego ptaka. Dlaczego inni pasażerowie siedzą tak spokojnie podczas gdy mnie rozsadza skronie? Pilot mówi, ze lecimy z prędkością 800 km/h. No nieźle...jak popatrzę przez okno to chmury wcale tak szybko nie uciekają. Chce mi się palić tak okropnie, ze chyba muszę iść spać. Dobrze mi to zrobi, minionej nocy nie zmrużyłam oka ani na chwilę a dziś wieczorem czeka mnie serowa uczta u naszego Francuza w Paryżu. Aga śpi od chwili oderwania się od ziemi....Dobra herbata była, ładny kubeczek, zachowam go sobie. Spać, palić, palić...no dobra, spać.....


1.02, g. 19.21
Paryż jest brudny i zapyziały. Pierwsze moje spotkanie z tym miastem za pośrednictwem metra podziałało na mnie dołująco, dosłownie i w przenośni. Sprzęt jeżdżący pamięta chyba czasy drugiej wojny światowej. Wszystko jest brudne, stare i śmierdzi. A ludzie?...Społeczność kolei podziemnej zmiksowana jest tak skutecznie, że w dowolnej chwili, rozejrzawszy się dookoła siebie, zobaczyć można przedstawicieli wszystkich kontynentów, o ile nie wszystkich nacji. Zupełnie nieprawdopodobna mieszanka!!! Nieprawdą jest, że ludzie zachodu są bardziej kolorowi niż nasi. Są tak samo szarzy jak ci na ulicy w Warszawie. Chyba, że ci, co o tym opowiadali mieli na myśli kolor skóry. Wyjście z metra na głównej stacji Chatelet (roboczo przez nas zwanej Szaletem) graniczyło z cudem. Niekończący się rząd schodów, korytarzy, posuwających się zwolna platform sprawia wrażenie jakichś kuriozalnych katakumb, niekończących się nigdzie. Paryska ulica powitała nas chłodem i przypiętymi wszędzie dookoła rowerami. Paryżanie chyba dużo jeżdżą na dwóch kółkach. Na ulicy totalna samowolka. Sygnalizacja świetlna jest tylko pro forma, bo na przejściach i tak nikt nie czeka na zielone światło. Chcesz to idziesz, twoja sprawa czy ci jakieś auto garaż z dupy zrobi, czy uda ci się slalomem między jadącymi autami przejść


1.02, g. 22.37
Impreza serowo-ziemniaczano-wieprzowa.Pokonali mnie, zarówno na polu płynnym jak stałym. Jedzą takie ilości śmierdzącego sera, że ja od godziny mam dość a oni ciągle smażą bekony, gotują ziemniaki i polewają to wszystko serem przygotowanym w raclette zapijając alkoholem....jakimkolwiek: piwem, winem, wódką... Za chwilę od tej mieszanki przybiję stempla i obudzę się rano. Przez ostatnie 36 godzin spałam w sumie może trzy więc nie dziwne to będzie.


2.02, g. 12.39
Francuskie śniadanie: croissanty, sok pomarańczowy i ciasto czekoladowe pozostałe z imprezy. Nie wiem jak oni to robią, że jedzą tyle wysokokalorycznych rzeczy i nie wyglądają jak ludzie z filmu Walle. Przyznać muszę, że jedzą wyjątkowo smacznie, choć tłusto. No nic, trzeba się dziś dobrze najeść, bo mam obawy, ze dalsza część podróży nie będzie dostarczać tak miłych doznań podniebieniu.Zapomniałam wczoraj opowiedzieć o "niedzielnym rynku". Cyryl mówi, że nie każda dzielnica ma tę tradycję, że tylko te biedniejsze. Nasza jest jedną z uboższych a niedzielny rynek to wydarzenie naprawdę warte wspomnienia. Jest to ni mniej, ni więcej jak ogromny targ żywnościowy, taki jak u nas w mniejszych miasteczkach i na wsiach się urządza. Niezliczona ilość stoisk z warzywami i owocami najprzeróżniejszego autoramentu, w tym czereśnie, liczi, miliard rodzajów cebuli i ziemniaków, pomarańczy, góry czosnku, melonów, bakłażanów, wszystko, wszystko i jeszcze trochę więcej. Kilka dużych stoisk z serami, których obfitość, różnorodność i zapach przyprawia o zawrót głowy i jedno, może dwa miejsca, gdzie można nabyć mięso i wędliny. Widać wyraźnie, jakie priorytety żywnościowe mają Francuzi. Sprzedawcy, przeważnie kolorowi mężczyźni, krzyczą głośno jeden przez drugiego, żonglują swoim towarem i wymownie spoglądają w oczy jakby mówili "moje owoce są najlepsze, kup, kup, bo już chciałbym iść do domu. Jazgot na rynku jest nie do opisania, tłum też.Za cztery godziny znowu wzbiję się w powietrze. Tym razem wyląduję już w ciepłych krajach. Okropnie się boję tych arabskich linii, ale jeszcze nie chcę o tym myśleć.


2.02 g.20.40
Araby wyniosły mnie ponad chmury. Nie wiem czy to lepszy pilot czy inny samolot, ale nie odczulam przy starcie takich problemów z ciśnieniem jak w poprzednim samolocie. Za okno sobie nie powyglądam, bo czerń jest nieprzenikniona. Dookoła mnie niewiele lepiej, sami czarni lub czarniawi ludzie, z głośnika leci arabska muzyka, Aga oczywiście zasnęła. Zegnaj Europo, za trzy godziny lądujemy a Casablance. Tam juz będzie chyba ciepło. I dobrze, bo zmarzłam dziś u Cyryla niemiłosiernie. O!! Widzę gwiazdy!! Czyli jednak jestem wciąż gdzieś w okolicach ziemi. Chyba zapodam sobie z mp3 Mamadou Kante...już bardzo chce grac....grać i spać, grać i spać, grać i spać......


2.02, g. 21.50
Kolację podano. Ja dostałam kurczaka (na 3 kęsy) przyrządzonego w jakichś dziwnych przyprawach z ryżem i gotowaną marchewką, jako jarzynkę oliwki polane czymś, co z daleka wyglądało jak bułka tarta, ale z pewnością nią nie było. Adze dostało się dużo bardziej egzotyczne żarcie: wołowina z kaszą kuskus, czymś, co smakowało jak zielony rabarbar i drugim czymś, co nie miało w ogóle smaku i wyglądało jak rozciapciana żaba. Marokańska kuchnia w podniebnym wydaniu. Czuję, że sraczka gotowa będzie. Póki co nie mogę znaleźć swojej mp3. Jak jej nie wzięłam z domu to się pochlastam.W Casablance powitał nas deszcz rzęsisty pachnący wiosną. Dokładnie tak pachniał jak ten, co w maju pada wieczorem w Warszawie. Coś cudownego. Było chyba około 15 stopni więc sytuacja termiczna znacznie poprawiła mi humor. Zaczął też na dobre działać kolejny lariam, wzięty na lotnisku w Paryżu. Śmiać mi się chce bezustannie, w brzuchu marokański obiad wymieszany z lariamem nie za dobrze działa na mój komfort gastryczny. Na lotnisku udało mi się w drodze z samolotu do samolotu wypalić w kiblu dwa szybkie fajki, które w żaden sposób nie zadowoliły mojego nałogu a teraz aż do 3.15 znowu posucha nikotynowa. Jak dolecę do Conakry wypalę chyba trzy na raz. O żesz qrfa, znowu jedzie żarcie...ocielę się chyba.


3.02, g. 2.55
Ups....lądujemy. W tym obiedzie były jakieś środki nasenne??? Za oknami światła Conakry....ogromne miasto!!! Shit fuck.....nienawidzę lądować!! Moja głoooowaaaa!!!!

g. 4.58
Gorąco. Wszystko się do mnie klei. Lotnisko w Conakry to miejsce, którego się nie spodziewałam. Wygląda trochę jak stodoła. Na wstępie "miły pan" z ochrony pożyczył długopisu i poszedł z nami po bagaże. Pozwolił też zapalić mi na środku sali odpraw. Zanim jeszcze wyszłyśmy z lotniska już wiedziałam, że nie uwolnimy się od niego, jeśli nie dostanie pieniędzy za "pomoc". Witaj Afryko!! Przed wejściem czekał na nas Maxim i dwóch muzyków z baletu, Mouctar i Seka. W ciągu pierwszych pięciu minut byłam cała mokra a to przecież środek nocy, najchłodniejszy czas. Co będzie jak wstanie dzień? Szybko się okazało, że, nie wiedzieć czemu, nie możemy mieszkać tam, gdzie to wcześniej było ustalone. Zapakowałyśmy się zatem do auta i Mouctar powiózł nas przez wymarłe miasto do miejsca, gdzie miałyśmy spać. Z okien samochodu oglądałam domy, które wyglądały tak, jakby na miasto spadła bomba atomowa i kilka osób na prędce je odbudowało. Żadnych świateł w oknach (to akurat nie dziwne o tej porze), koszmarny śmietnik wszędzie....coś nieprawdopodobnego. Naszą noclegownią okazało się miejsce, gdzie rok temu, po sąsiedzku mieszkał Kuba. Panowie zostawili nas, pozamakali kraty i odjechali. Natychmiast okazało się, że nie mamy z Agą nic do picia i w tym stanie materialnym musimy przetrwać do 10.00. Mają po nas przyjechać i zabrać na próbę baletu. Chyba powinnam iść spać...już dwa razy słyszałam jakieś śpiewy, chyba z meczetu. Witaj Afryko....


4.02, g. 0.40
Włączyli prąd. Po małym poślizgu w postaci zatrzaśnięcia się w łazience i spędzenia tam pół godziny zanim dobrzy murzyni wywarzyli drzwi, mogę wreszcie popisać o wczorajszym dniu. Z 10.00 zrobiło się południe. Nie spałam najlepiej. Przyklejałam się do maty i do samej siebie. Ciągle słyszałam te śpiewy z meczetu, zaplątywałam się w moskitierę a niedługo po wschodzie słońca na ulicy za oknem rozpoczął się taki jazgot, jak na stadionie dziesięciolecia w godzinach szczytu. Spanie już właściwie mijało się z celem. Z językiem wyschniętym na wiór (bez pomyślunku nie wzięłyśmy sobie z samolotu nic do picia) wrzuciłam w siebie 4 m&m-sy by móc wypalić papierosa. To było moje śniadanie. Niebawem pojawił się Seka by zabrać nas w miasto. Zanim wyszliśmy rozhulała się pierwsza afera finansowa tego dnia, której szczegółów tu oszczędzę. Próba baletu okazała się być lekcją tańca Wioli, ale i tak bardzo przyjemnie się słuchało. Chłopcy na nasze powitanie popisywali się ponoć niesamowicie i Wiola mówiła, że biali powinni przyjeżdżać pojedynczo by jak najczęściej tak się popisywali. Na słuchaniu się skończyło. Minął dzień a ja nie dotknęłam się do bębna. O ileż przyjemniej znosiłabym ten wszędobylski brud i smród, to mieszkanie na wysypisku śmieci, ten straszny żar, co się z nieba lał gdybym tylko mogła grać. Nie wiem czy mój obecny nastrój ma coś wspólnego z aklimatyzacją czy źle się dzieje, nie wiem. Muszę iść pod moskitierę bo jeszcze chwila a zostanę zjedzona przez komary.


4.02, g. 22.41
Dzień magiczny minął. O ile poprzedni skończył się koszmarnie i dzisiejszy zaczął niewiele lepiej to im wyżej słońce wznosiło się nad horyzont tym cudowniej mi się żyło. Grałam!!!! Najpierw rano akompaniowałam Wioli do lekcji tańca wraz z innymi muzykami z baletu, a potem, po długich godzinach oczekiwania, późnym popołudniem, miałyśmy swój pierwszy warsztat z Mouctarem. Tempo na starcie zapodał takie rzeźnickie, że po pierwszych 5 minutach byłam mokrzuteńka, jak po wyjściu z basenu. Po godzinie czułam się tak, jak w Warszawie po trzech. Bardzo pozytywne było to, że cały czas grały też duny i tak naprawdę to, co w Polsce na warsztatach osiąga się po wielu godzinach żmudnych ćwiczeń, tutaj ruszyło na starcie, usłyszałam od razu jak powinno wyglądać moje miejsce w granym rytmie. Wszystko narzuca się samo, każdy zgrzyt burzy od razu ustalony ład. Muzyka, którą tu słyszę w wykonaniu chłopców z baletu jest tak lekka, że unosi się ponad ich głowami i tańczy, tańczy, tańczy…. Mouctar i Sana są tak nieprawdopodobni, grają tak cudnie, z taką gracją....jakby to granie nie sprawiało im żadnej trudności. Nie wiem czy moje pisanie jest w stanie oddać sposób, w jaki odbieram muzykę tutaj, w Conakry. Powala mnie doszczętnie, rozsypuję się co chwilę na miliard cząsteczek zachwytu. Już zupełnie zobojętniał mi upał, smród i ohydne żarcie. Jem tu jak pies, raz, dwa razy dziennie. Wczoraj uraczyłam się ryżem z kupą....dokładnie tak wygląda i pachnie sos z manioku, którym polewają ten ryż (nota bene wyglądał bardziej jak pęczak niż ryż), jak kupa. Pierwsze dwie łyżki przełykam z największym obrzydzeniem, reszta już wchodzi gładko. Na kolację kulki mięsne z bułką zatopione w masakrycznie ostrym sosie, oczy z orbit wychodzą. Dziś dokładnie ten sam zestaw tylko jeszcze mniej mi smakowało niż wczoraj. Jutro ryżu z kupą już chyba nie przełknę i na śniadanie będzie coca-cola. Na kolację Wiola obiecała zabrać nas "do miasta" na spaghetti. Robią tu całkiem niezłe sezamki a orzeszki ziemne smakują zupełnie inaczej niż u nas. Aaaaa....jadłam też dziś coś jakby zmieloną kaszę z jakąś rybą. Poczęstował mnie tym mój adorator. Tak, tak.....mam tu osobistego bodygarda i kierowcę. Daje mi prezenty, gapi się jak spaniel i jest naprawdę bardzo miły. Dziś mnie woził na motorze po ulicach w Madinie, co było prawdziwym hardcorem zwarzywszy na styl jazdy tutejszych kierowców. To naprawdę trzeba zobaczyć na własne oczy. Wróćmy do Abdulaja. Jest wirtuozem balafonu i koniecznie chce mnie uczyć grać. Może się skuszę, bo gra naprawdę przepięknie i tak, jak z reguły nie porywa mnie gra na afrykańskich cymbałach to w wykonaniu Abdulaja ten instrument brzmi jak muzyka z raju. No, starczy na dziś. Padnięta już jestem a jutro o 8.30 gramy z Mouctarem. Ponoć także jutro Dundunba...zaczynam lubić Afrykę.


5.02, g.12.30
Oczywiście lipa wyszła z grania przed południem. Niech ci biali nasi może już wyjadą sobie do domu bo przez nich jest znacznie mniej grania niż bym chciała. Jęczę Maximowi żeby coś z tym zrobił i obiecał załatwić nam lekcje u Momo. Ponoć już jutro będziemy mogły do niego pójść. Dziś na zajęciach tanecznych Wioli tak bardzo przeszkadzał mi huk bębnów, że musiałyśmy się z Agą stamtąd ewakuować. Siedzimy sobie z naszymi czarnymi współlokatorkami na balkonie, częstujemy się cukierkami przywiezionymi z Polski (bardzo im smakują) i porozumiewamy się ze sobą mową ciała. Coraz bardziej przeszkadza mi bariera językowa. Tyle bym chciała im powiedzieć a pozostają tylko gesty i uśmiechanie się do siebie. Naprawdę muszę po powrocie zacząć uczyć się francuskiego.Odkryłam dziś bułkę z jajecznicą (oni tu w ogóle nie mają chleba!!!), smakuje rewelacyjnie, prawie jak u mamy!!! Ciekawa jestem tylko czy w tych jajkach nie było jakiejś zjadliwej, afrykańskiej francy. Zobaczymy, okaże się pewnie niebawem. Póki co nie mam żadnych efektów zmiany flory bakteryjnej i stoperan leży sobie nieodpakowany w walizce. Prawie nic tu nie jem. Pewnie długo tak nie pociągnę, ale naprawdę nie mam pomysłu jak uporać się z moją awersją do tutejszego jedzenia. Może zacznę jeść banany? Jak małpa....he, he....w końcu jesteśmy w Afryce.


6.02, g.10.00
Wczoraj wieczorem miałam już tak dość upału, że nawet nie miałam siły nic tu napisać. To był chyba najcieplejszy z dotychczasowych dni. Nie musiałam robić nic by pot lał się ze mnie strumieniami. Na warsztatach chłopcy poczynają sobie z nami coraz odważniej. Rozgrzewka jest już mniej więcej dwa razy szybsza niż w Polsce. Yankadi graliśmy w takim tempie, że straciłam kontakt umysłowy z własnymi rękami. Grały same, automatycznie, a ja tylko słuchałam czy to, co produkują, brzmi jak należy. Kuku.....jak z karabinu maszynowego. Nie potrafię z tą szybkością zagrać dobrych slapów na akompaniamencie podstawowym. Pomijam już zupełnie fakt kondycyjny, bo kafarem tu jestem wśród płci pięknej. Aga się załamuje swoim brakiem siły, ręce jej mdleją a Mouctar...."dalej, dalej, szybciej, głośniej”. Rzeźnik po prostu. Przejebane.Abdulaj miał wczoraj wypadek autem Mouctara. Jakiś dzieciak wyskoczył mu przed koła więc wjechał komuś do domu. W sumie nic się nie stało a afera była na cały Matam. Matam to piękna, egzotyczna dzielnica i muszę koniecznie zrobić tam w końcu parę zdjęć, choć boję się trochę. Ludzie tu mają duże problemy z fotkami, tylko dzieci lubią pozować do obiektywu. Biegają za nami wszędzie wołając "fote, fote!!!", łapią nas za ręce i popisują się na całego. Starsi cmokają.....cmokają nieprawdopodobnie głośno. Jak idziemy ulicą oglądają się wszyscy a "bonjour" słyszę milion razy dziennie. Sprzedawcy na straganach bez przerwy chcą nam coś sprzedać i mam problem, bo nie mogę się niczemu przyjrzeć dokładnie, nic pomacać bo zaraz napadają na mnie wszyscy okoliczni sprzedawcy. Dobra, idziemy do netu bo mam duże zaległości w kontaktach z ojczyzną.


7.02, g. 2.03
Co za dzień, co za dzień!!!Muzyki było tyle, że prawie się utopiłam pławiąc się w niej z rozkoszą. Po wizycie w kafejce internetowej (Grono ładowało się 40 minut), nie zdążywszy nawet zjeść śniadania (co się potem okazało wielkim błędem) pobiegłyśmy z Agą do Santa Plus żeby akompaniować do warsztatu afro. Szło mi dzisiaj rewelacyjnie. Gdyby tak mogło zostać aż do powrotu do Polski to Kuba może by mnie nawet pochwalił za akompaniament, który dzisiaj grałam. Brzmiał naprawdę dobrze i nawet dwa razy zobaczyłam piękny gest z kciukiem do góry w wykonaniu miejscowych wymiataczy. Wiem oczywiście, że traktują nas tu bardzo ulgowo i często mówiąc "dobrze" po prostu się z nas nabijają, ale i tak cieszy mnie każdy przejaw zadowolenia z ich strony. Po warsztatach afro szczecinianie mieli duny wiec zostałam z Agą, tym bardziej chętnie, ze przyszedł Sana, nasz niekwestionowany faworyt w ekipie Mouctara. Gość wymiata nieziemsko po prostu!! Ma najpiękniejszy dźwięk ze wszystkich djembistów jakich znam. Jest zrównoważony, nie popisuje się małpimi gestami, nie szczerzy bez przerwy.....po prostu celebruje swoją grę jak.....jak anioł.Po dunach grałyśmy my z Agą. Nie będę się powtarzać co do katuszy, jakie zapodaje nam Mouctar. Powiem tylko tyle, że mam dosłownie z dnia na dzień coraz twardsze ręce. Zaraz po warsztacie chłopcy zapakowali nas do auta i powieźli na Dundunbę. W międzyczasie okazało się, że nie kupiłyśmy kaset do kamery więc pierwsza nasza Dundunba została zachowana tylko na aparacie foto. Siedziałam z rozdziawioną gębą, kopara opadła mi na samą ziemię a chłopcy grali, grali, grali......mogłam tam siedzieć do końca świata. Jeszcze nigdy nie słyszałam na żywo soko zagranego tak pięknie. Po prostu magia. Nie wiadomo kiedy zrobiła się 19.00 a my z Agą, co by nie mówić, ciągle bez śniadania. Trochę mi już było niedobrze z głodu. Abdulaj zabrał nas po Dundunbie na spaghetti a potem....na kolejną imprezę. Tym razem był to Sabar. Coś jak wieczór panieński to wyglądało. Ekipa grała na bębnach (dużo spokojniej niż na Dundunbie), Abdulaj na gitarze jakieś jazzy wyczyniał, griotka śpiewała a dookoła multum kobiet przepięknie poubieranych. Tańczyły, wydurniały się i sypały bardzo dużo kasy, dużo, dużo więcej niż na Dundunbie. Wyjątkowo barwne widowisko to było. Skończyło się równo o północy. Tak oto minął dzień. Chyba czas spać, juz 2.30 a ja jeszcze wykąpać się muszę..... w kuble.


8.02, g. 2.16
Można powiedzieć, że dzień jak co dzień. Warsztaty z Mouctarem się odbyły, wcześniej niż zwykle, ale w miejscu, przed którym ostrzegał mnie Kuba. Granie w hangarze krytym blachą to duże wyzwanie dla moich bębenków w uszach. W sumie pal licho ten łomot....graliśmy tiribę. Chyba powtórzę się, ale jeszcze nigdy dotąd nie grałam jej w takim tempie i dopiero tak zagrana nagle dotarła do mojej głowy. Nowe, nieznane dotychczas oblicze tiriby na trzy djembe (ja, Aga i Mouctar) i dwa dunduny jest prawie wcale niepodobne do tego, co słyszałam wcześniej. Dźwięki mi się przestawiają, sklejają, pojedyncze uderzenia tworzą kompozycję jakąś taką kolorową, wyrazistą......z każdym rytmem tu tak jest.....z uszami moimi coś się dzieje????Wieczór pod znakiem używek. Rozpoczęliśmy od Jardins de Guinee, knajpy, która ma zaczarowane drzwi. Po ich przekroczeniu następuje teleportacja do Europy. Nagle klima, równe stoły, obrusy, kelner, lustro w kiblu, bieżąca woda, bilard, bar z alkoholami, ful wypas....ceny też ful wypas. Na mieście Można zjeść michę ryżu z kupą za 2500 FG (1,50 zł). W Jardins de Guinee pizza kosztuje 38000 FG. Po używce burżuazyjnej zapodaliśmy sobie szereg tradycyjnych używek europejskich począwszy od krupniku przywiezionego przez Szczecinian z Polski, poprzez piwo i szeroką gamę innych. Było naprawdę bardzo wesoło. A teraz czas spać bo jutro o 7.00 pobudka. Jedziemy na wyspę Ruum.


8.02, g. 23.15
Ruum - wyspa funta kłaków nie warta. Mocno przereklamowany, konakryjski raj. Przywiozłam stamtąd kilka fajnych fot, kolce jeżowca w stopie i spalone słońcem, wykończone słoną wodą ciało. Najpierw przez godzinę na nabrzeżu trwały pertraktacje ceny, robienie zakupów, zbieranie podpisów przez ważnego pana, kupowanie biletów wstępu na plażę (opcja obowiązkowa tylko dla białych - co za rasizm!!), potem 40 minut wycieczki zdezelowaną skorupą po rozbujanym oceanie i wreszcie długo oczekiwana, znana z opowieści Maxima wyspa Ruum. Śmietnik prawie taki jak w Conakry, na plaży miliard jakichś kłujących, wodnych stworzeń, krajobraz wilgotny, zamglony od żaru lejącego się z nieba, kilka stoisk z pomarańczami i lizakami, woda nieprawdopodobnie ciepła, aż ohydna i do tego daleko, daleko tylko po kolana. Mówią, że na głębię nie wolno bo prądy i wiry wciągają ofiary J. Piwo po 10000, smażone kraby, konopie pachnące sianem z polskiej łąki i podobnie smakujące, niekopiące nawet po samodzielnym wypaleniu 10 cm jointa. Kilka fajnych drzew i sucha jak pieprz trawa.....oto wyspa, na którą już pewnie więcej nie popłynę, już wolę swój madiński śmietnik i tych ludzi, którzy chyba się do nas przyzwyczaili, bo przestali nas traktować jak małpy w zoo. Jutro nowy tydzień, brakowało mi dziś grania.


10.02, g. 2.56
Spaleni......
Gdzieś mi uciekł dzień. Pamiętam tylko tyle, ze dostałam bardzo fajnego maila. Dzisiejsza (właściwie wczorajsza już) wizyta w necie uświadomiła mi, że wszyscy, których kocham są tam, tysiące kilometrów ode mnie, w świecie w tej chwili zupełnie nierealnym, tak odległym, że nawet nie wiem czy istnieje. Tu i teraz jest tak intensywne dla wszystkich moich zmysłów, że Polska, zima i lustro w łazience to są jakieś fantazje Tutaj czas inaczej płynie, w innym wymiarze jakby. Zupełnie inne ma się potrzeby fizjologiczne, żyje się na co dzień w skrajnie odmiennej od naszej kulturze. Śmieją się ze mnie jak z wrzaskiem wyskakuję z kibla pełnego monstrualnych karaluchów, nie używają papieru toaletowego, jedzą ze wspólnej miski w kilka osób rękami ryż, ugniatając go w dłoniach przed włożeniem do ust, niezmiernie szybko się "zakochują", płaczą z byle powodu, jedzą zielone banany. Pomijając fakt psychodelicznego strachu przed karaluchami zaczynam się powoli asymilować. Przestał mi przeszkadzać upał, to, że jestem wiecznie spocona i klejąca. Problemów gastrycznych nie mam, może dlatego, że prawie nic nie jem. Nie chowam już śmieci po kieszeniach tylko rzucam je na ulicę. Nie przeszkadza mi już gwar na Madinie, sposób mycia się pod prysznicem i ogniska palone o zmroku na ulicy. Fakt jest faktem, Afryka już zawsze będzie mi się kojarzyła z zapachem palonego plastiku. Całymi nocami cykają tu świerszcze.Widziałam wczoraj postać z obrazów Beksińskiego.....człowiek poruszający się na rękach i pupie, ubrany w podarte i nieprawdopodobnie brudne łachy. Po prostu horror. Powinnam była zrobić mu zdjęcie i wysłać je na konkurs National Geographic.......Granie "szofów" na dunach z czarnymi powoduje bardzo szybko obumieranie górnych kończyn. Mówią, że jestem silna a ja po prostu przy tych dunach wymiękam. No i, qrcze, nie umiem grać obrączką na dzwonku.Jeszcze dwa dni do naszej Dundunby. Wiola zaprosiła siedem baletów, daliśmy za organizację po 50000 FG od każdego białego. Zajmiemy całe skrzyżowanie ulicy pod domem Moucara. To dopiero będzie widowisko.


11.02, g. 3.30
Zaczynam tęsknić......nie mogę tak często chodzić do netu


12.02, g. 2.55
Kolejna bezsenna noc. Bębny nie przestają mi grać w głowie nawet na chwilę. Jutro zaczynają opuszczać nas Szczeciniacy, zaczyna się dla nas z Agą czas prawdziwego grania. Dziś, podczas warsztatów afro, udało mi się nie wypaść ani razu z / S-tT--/. Byłam z siebie wielce dumna. Uczę się powoli słuchać dunów. Dobre zrozumienie ich bardzo pomaga w równym graniu na djembe. W ramionach zaczynam już czuć i widzieć efekty intensywniejszego grania. Ładna rzeźba się robi (a może tylko się odwadniam). W każdym bądź razie mogę grać coraz dłużej i nie padać z powodu braku siły. Zaczynam czuć moc J.....Wczoraj była nasza Dundunba. Nawet nagrałyśmy ją na video, ale nie jest to materiał pierwsza klasa. Za dużo było baletów, zrobił się chaos, chłopcy się przepychali bo każdy chciał grać i tak naprawdę to dobrego grania nie było. Za to wieczorem byliśmy w centrum na przedstawieniu Baletu Africana. To była symfonia bębniarska, doznania z najwyższej półki, nieprzekładalne na język prozy....a wiersza pisać mi się nie chce. Jutro będzie dużo grania.....i tak już do końca. Zbankrutuję.


14.02, g. 16.00
Siedzę sobie z chłopakami z baletu przed ich domem. Aga została w naszym pokoju i śpi. Ma dziś kryzys. Chyba jakoś drastycznie spadło jej ciśnienie bo zasypiała dziś przy bębnie. Reszta Polaków już w Polsce. Wiola z Maximem pojechali do miasta, wiec w obecnym towarzystwie nie mam szans się z nikim porozumieć. Trochę mi to przeszkadza w towarzystwie, ale w knajpie i sklepie już bez problemu mogę sobie kupić to, co chcę. Gorący dzień toczy się leniwie. Od dwóch dni nie miałam okazji nic tu popisać bo od samego rana warsztaty, pokazy, Dundunby, Sabary. Za chwilę idziemy na ślub. Już cała tu jestem muzyką, żywą muzyką. Zaczynam odnajdywać się w każdym akompaniamencie, zaczynam grać na tyle szybko, że nie wyobrażam sobie powrotu do minionych temp J. Następne moje zadanie to nauka "rolli". Chciałabym tu posiedzieć jeszcze ze dwa miesiące. Czas ucieka jak oszalały, za dwa dni będzie połowa naszego pobytu a ja mam wrażenie, że jestem tu może pięć dni. Nie wiem gdzie te dni umykają....roztapiają się na słońcu. Wciąż mało mi grania. Biegam z imprezy na imprezę, z warsztatu na warsztat, moje ręce już chwilami odmawiają posłuszeństwa. Na opuszkach mam piękną skorupę, eleganckie krwiaki na palcach (to i tak zupełnie nic w porównaniu z dłońmi tutejszych.....trudno im podać rękę z powodu zgrubień na). Każdego dnia przez pierwsze pół godziny łzy mi lecą z bólu. Napierdalam wiec jeszcze mocniej i szybciej....potem już ręce spuchną elegancko, znieczulą się i gra nie sprawia problemów. Przerabiamy wciąż tiribę, kuku, yankadi, maane a dziś tłukliśmy liberte. Bardzo mi się podoba liberte. Dialog djembe i dunów w tym rytmie brzmi bajecznie. W Afryce nikt się nigdzie nie spieszy. Ludzie przemieszczają się wszędzie spacerkiem, wolno jedzą, całymi dniami siedzą przed domami albo na swoich straganach i gadają, śpią, zapadają co chwilę w letarg. I tak mija tu życie: sennie, leniwie, jakby powietrze było zbyt gęste by wykonać jakikolwiek szybki ruch. Upał nie pozwala Afryce pójść choćby krok do przodu, by rozwinąć się gospodarczo. Myślę, że właśnie w temperaturze tu panującej tkwi problem afrykańskiej stagnacji a może nawet biedy. W tym powietrzu, które jest jak gorące gówno, nic się nie da zrobić!!!Właśnie dostałam herbatę z karmelem. Podają ją w kieliszku. Jest straszliwie mocna i słodka, ale bardzo smaczna.......i nieźle kopie J.Moje ciśnienie w niebezpieczeństwie. Jeszcze ani razu nie skoczyło mi tu jakoś drastycznie. Proszki biorę nieregularnie, bo mam wrażenie, że jakoś tajemniczo samo tkwi na odpowiednim poziomie. Nie wzięłam z Polski ciśnieniomierza, tu nigdzie nie mogę go kupić wiec nawet nie wiem czy jest w porządku. Czuję się w każdym razie dobrze, nawet bardzo dobrze. Zero problemów somatycznych, zero gastrycznych, psychicznie chwilami niedomagam bo brakuje mi tu kilku białych twarzy. Chyba po tym weselu pojadę do miasta, do netu, bo już trzeci dzień jestem bez kontaktu z najbliższymi. No chyba się zaraz zacznie ten ślub. Tymczasem.


15.02, g. 16.55
Niedziela. W domu Aliscu chrzciny małej Mauej. Mnóstwo ludzi, dobre jedzenie, modlitwy, prezenty....prawie jak u nas. Miałyśmy dziś z Agą jechać grać do Momo, ale Aga chora. Ma gorączkę, wszystko ją boli, ma przyspieszone tętno i wygląda jakby miała za chwilę zemdleć. Mówi, że to typowe objawy udaru słonecznego bo kiedyś już to miała. Mam nadzieję, że to "tylko" udar a nie jakaś tropikalna choroba. Nie chcę jej samej zostawiać wiec leżymy obie jak stonki po oprysku. Całą niedzielę śpimy, już mnie od tego głowa boli i chyba jednak przejdę się do netu.


16.02, g. 0.45
Z tego "na trochę" do netu zrobiły się cztery godziny i wszyscy zaczęli mnie szukać. Abdulaj pojechał nawet "do miasta" gdzie zwykle bywamy w kafejce. A mnie się tak dobrze gadało z ludźmi, że nie mogłam z tego netu odejść. Już dawno nie miałam okazji tak porządnie z kimś porozmawiać i być normalnie zrozumiana. Oglądałam zdjęcia ze strefowych urodzin Gasparda i prawie się rozpłakałam z żalu, ze mnie tam nie było. Tęsknię już za rodziną. Dziś w ogóle do dupy był dzień. Miałam za dużo czasu na myślenie, za dużo emocji związanych z nieobecnością w Polsce, za dużo negatywnych przemyśleń dotyczących mentalności tutejszych ludzi i...nie było grania. Brak grania masakruje mnie tu doszczętnie. Tak naprawdę to, że jest mi tu tak fajnie zawdzięczam tylko muzyce, jaka mnie otacza. Cała reszta jest diabła warta. Pełno cwaniaków, złodziei i niewyżytych samców. Kocham polską powściągliwość. Otwartość i bezpośredniość tutejszych ludzi mnie dobija. Myślałam, że to ja jestem "szczera Kasia", ale do nich mi naprawdę bardzo daleko. To, co się tu wyprawia w Polsce już w przedbiegach nosiłoby miano chamstwa i natarczywości.Dziś znowu zapomniałam jeść i o 21.00 okazało się, ze natychmiast potrzebuję pożywienia. Musiałam ze względu na niedyspozycję Agi skorzystać z towarzystwa Abdulaja, który jak tylko nie ma zajęć z Maximem to łazi za mną krok w krok, siedzi mi w pokoju albo na balkonie, przyjeżdża do miasta jak siedzę w necie, towarzyszy na wszystkich imprezach i patrzy tymi swoimi spanielowatymi oczami. Ja gadam do niego po polsku, on do mnie po francusku i już mnie ręce bolą od gestykulacji żeby mu coś naprawdę powiedzieć. Nie da sobie gość przetłumaczyć nijak, że nie chcę być jego kobietą. Zabrał mnie dziś na kolację w przedziwne miejsce. Ponad blaszanymi dachami Madiny był pusty taras a na nim jeden jedyny stół przykryty białą firanką, cztery krzesła i nic więcej. Wspomnieć trzeba, ze dziś dzień bez prądu (prąd jest co drugi dzień, z reguły od 18.00, ale najczęściej po północy). Na tym tarasie jednak było światło więc dość kuriozalnie wyglądała pogrążona w ciemnosciach okolica. Poczułam się trochę jak na księżycu. Znikąd pojawił się "kelner" i był tak niesłychanie miły, że aż w szoku byłam. Przyniósł mi sałatkę. Smakowała niebiańsko. Były w niej: ziemniaki, jajka, pomidory, świeży ogórek, banan, gotowana aldente marchewka, cebula i majonez. Przedziwny, zaiste, zestaw, ale naprawdę wyśmienity. Bałam się ją jeść zwarzywszy na opowieści Kuby, który właśnie po sałatce pochorował się okropnie jak tu ostatnio był, ale nie mogłam się opanować. Byłam przeraźliwie głodna. Zobaczymy co na to powie mój żołądek. Póki co jest ok. Po uczcie dostałam regularny rachunek, co tu jest w ogóle niepraktykowane. Oczywiście zapłaciłam ja choć Abdulaj zeżarł mi pół sałatki i wypił całą fantę. Ot dżentelmentel. Walić go. Za 6 zł w Polsce miałabym tylko fantę a tu sałatka, fanta, herbata i poczucie bycia królową Boną. Zupełnie magiczne miejsce. Jutro tam Agę zaprowadzę i zrobię foty. Może też zjem znowu tę sałatkę jeśli z dzisiejszą upora się mój żołądek. Dobra, idę wykąpać się w kuble i może spróbuję zasnąć bo jutro chcę grac do upadłego.


16.02, g. 18.50
Dorobiłam się dziś nowego bąbla, tym razem pod palcem serdecznym. Dałam sobie niezły wycisk i postanowiłam zacząć ćwiczyć dodatkowo tricepsy bo nie jestem zadowolona z ich wydajności. Sana zapodał nam dziś długaśnego brejka do sofy. Czacha dymi żeby to spamiętać. Coraz lepiej wychodzą mi "szoffy", jeszcze tylko grów do nich dodać i będą całkiem nieźle brzmiały. Bardzo mnie cieszy, że uczymy się w odpowiednich miejscach dawać sygnały. Eh.....za mało czasu, za mało. Trzeba murzyna do Polski ze sobą zabrać, najlepiej Mouctara i tam tłuc z nim do upadłego. Zajebisty gość, coraz bardziej go cenię i podziwiam. Dziś udało się z nim wreszcie, po dwóch tygodniach niedomówień i negocjacji, ustalić ostatecznie cenę za nasze wypracowane z nimi godziny. Murzyńskim targiem stanęło pośrodku naszych oczekiwań. Prawdopodobnie i tak jesteśmy zrobione na szaro, ale już naprawdę nie mam dłużej siły się targować. Oni są w tym mistrzami, ja żłobkiem raczkującym. Myślę, że będzie coraz łatwiej.Widziałam dziś próbę baletu, taką z prawdziwego zdarzenia i już wiem dlaczego te laski są takie napakowane. Spociłam się od samego patrzenia na ich rozgrzewkę, która trwała godzinę i była regularnym aerobikiem z elementami akrobacji. Cuda dziewczyny wyczyniały. Chłopcy w tym czasie zapodawali podkład muzyczny, w normalnym tempie, nie oszczędzając rak. Po rozgrzewce kolejne dwie godziny naprawdę ciężkiej pracy. Już tak dalece przywykłam do jakości tutejszego grania, że ciężko mi będzie pogodzić się z czymś innym po powrocie. Tu każdą pierdołę gra się tak, jak w Polsce wypierdziaste koncerty krajowych masterów (o ile nie lepiej). Zauważyłam też olbrzymią różnicę w odbiorze tej muzyki z płyt i na żywo. Tutaj dźwięki są na wyciągniecie dłoni, melodia jest tak oczywista, tak barwna, że po prostu aż w brzuchu coś mi się robi. Jakby mnie ktoś pieścił tą muzyką. Wnika we mnie całą przestrzenią, całym wdychanym, rozedrganym powietrzem. Rozkosz. Czy to już zdrada, czy jeszcze nie?


18.02, g. 23.07
Zostałam sama. Aga w szpitalu chora na malarię. Nie jest dobrze. Takiego scenariusza zupełnie się nie spodziewałam. Nie dość, ze zamiast grać leży w klinice z gorączką, dreszczami, omdleniami co chwilę i zupełnie do niczego się nie nadaje, to jeszcze ja straciłam polskie towarzystwo i kompana do grania. Jeszcze wczoraj grało mi się jako tako a właściwie to nawet świetnie.....na tyle świetnie, ze dałam z siebie więcej niż wszystko, pięknie zagrałam dotychczasowe brejki, ale niestety tak koszmarnie skatowałam sobie ręce, że dziś prawie niemożliwością było dla mnie wydobyć jakikolwiek poprawny dźwięk z djembe. Moje dłonie wyglądają jak kotlet schabowy a do tego są jakby je ktoś napompował.....końcówkami palców nie mogę dotknąć wnętrza dłoni. Masakra. Grało mi się dzisiaj fatalnie a do tego jeszcze Sana wymyślił jakieś sztuczki techniczne, które zanim poprawnie zagram, minie mój czas w Afryce. Okazało się, że najzwyklejszy akompaniament /S--sS-Tt/ grałam do tej pory zupełnie nie tak i muszę się go uczyć praktycznie od nowa (różnica polega na zaczynaniu go na przemian prawą i lewą ręką). O ile granie go tradycyjne wychodziło mi już nawet z odpowiednim grówem, to teraz jestem o pieć klas do tyłu.....kolejne kilkanaście godzin ćwiczeń przede mną. I tak ze wszystkim. Ręce nie chcą mnie słuchać, czuję się tak, jakbym dopiero co zaczynała grać na djembe. Jestem totalnie początkująca.....załamka po prostu. Po powrocie do Polski muszę zmienić grupę....odchodzę z zaawansowanych. A naszym warsztatowiczom się wydaje, że my wrócimy i będziemy sola grać. Sola to może być ewentualnie smaczna ryba....Dunduny z nimi to już w ogóle jest kosmos. To, co my w Polsce wyczyniamy to nawet nie jest zabawa, bo bawić się też trzeba umieć. Każdy jeden Czarny ma metronom we krwi i jazzy, jakie oni tu na dunach wyczyniają po prostu nie mieszczą mi się w głowie!!Samych tylko dunów powinnam tu łomotać po osiem godzin dziennie. No i tyle. Brak koncentracji i ogólne moje rozbicie spowodowane chorobą Agi i niemożnością porozumienia się z nikim sprawiły, że dzień dzisiejszy mogę zgnieść i śmiało wyrzucić do kosza.Poznałam dziś mamę Surakaty i nawet nagrałam dla Gasparda kilka słów od niej na video. Widziałam też pokój, w którym mieszkał w zeszłym roku Kuba.....bardzo klimatyczne, typowo madińskie miejsce. Muszę tam jutro iść ze statywem i zrobić kilka fot. Tu na każdym kroku znajduję takie nastrojowe zaułki, których w Warszawie szukam od wielu lat. Niestety zdjęcia nie są w stanie oddać zapachu powietrza i temperatury, w której pławią się te zaułki. Idę posłuchać i pooglądać zawartość mojej komórki. Samotna dziś jestem jak palec.


19.02, g. 22.03
Dzień prób, wielu dość istotnych prób. Rano obudziły mnie dźwięki balafonu. To Abdulaj wziął instrument Agi i wykonał piękne gine fare. Nie powiem, całkiem ładny początek dnia. W taxówce, która mnie wiozła do Santa Plus usłyszałam w radiu polską piosenkę. Cóż za nieprawdopodobny zbieg okoliczności....Afryka, Conakry a ja właśnie tu słyszę jak w taxi śpiewają po polsku. Polska nie jest tu wcale anonimowym krajem. Najbardziej kojarzy się tubylcom z Dudkiem, tym bramkarzem naszym. Zaraz za nim plasuje się Wałęsa, ale stoi łeb w łeb z polską wódką. Tak, tak....nawet w Afryce jesteśmy znani z umiłowania do alkoholu. Oni tutaj piją naprawdę bardzo niewiele, z kilku powodów: religijnych, majątkowych i termicznych.Po dotarciu do Santa Plus czekała mnie pierwsza próba - pokonanie masakrycznego bólu rąk. Spociłam się jak mysz i spłakałam rzewnymi łzami. Szczęka mnie rozbolała od zaciskania zębów, ale poszło i nawet całkiem nieźle mi się grało. W przerwach uczyłam chłopców przeklinać po polsku. Potrafią już bezbłędnie powiedzieć "kurwa mać", "spierdalaj" (tu kładą śmiesznie akcent na ostatnia sylabę) oraz hit "dobra dobra, ruchaj bobra". Ubaw po pachy. W ogóle ci moi muzycy to nieźli kawalarze są. Po warsztatach przyszedł czas na kolejną próbę - samodzielności. Bez znajomości języka pojechałam do domu, potem do miasta, do Agi, do netu, sama kupowałam sobie dziś wszystko. Ja i Conakry JPrzy okazji odżywiania się zaliczyłam próbę wytrzymałości. Siedziałam w barze, po którym karaluchy i prusaki biegały jak koty. Nie wydarłam się ani razu i nawet skończyłam jeść. Modliłam się tylko żeby nie wlazły mi do talerza bo kolejna moja afrykańska sałatka była równie wyśmienita co poprzednia. Wracając do domu zaliczyłam kolejną próbę - odwagi. Przyszło mi łazić po zmroku po wyjątkowo zadymionej dziś Madinie i do tego z całym naszym sprzętem nagrywającym (miałam iść na Dundunbę, ale Abdulaj się nie pojawił). Zaczepili mnie trzy razy (gaz pieprzowy miałam gotowy do użycia w ręku). Teraz zaliczam próbę milczenia. Znowu jestem sama. Chyba nie dałabym rady być tutaj sama przez miesiąc. Jednak jestem zwierzęciem stadnym, potrzebuję czyjejś obecności, w sumie nawet milczącej byle jakiejkolwiek miłej mojemu sercu. Z Aga już dziś dużo lepiej. Zastałam ją siedzącą (chyba pierwszy raz od trzech dni) i wołającą o jedzenie. Dalej dostaje kroplówkę z lekami, ale gorączka już jej spadla i jedyną dolegliwością na dzień dzisiejszy jest osłabienie. Ciekawa jestem jakie są przyczyny zapadania na malarię. Nie słyszałam by którykolwiek z czarnych tu na nią chorował a i białych naszych jakoś nie dopadła, choć komary gryzły wszystkich po równo a nasze koleżanki ze Szczecina to spały nawet bez moskitier. Pech to, że akurat Agę dopadło czy po prostu była jakoś osłabiona kiepskim żarciem i wyczerpana fizycznie graniem i upałem? Ja nie chcę malarii!!!!! Muszę grać.....Po co ja gram na tych bębnach, do czego zmierzam, dlaczego je tak bardzo kocham? Dlaczego tak doszczętnie jestem uzależniona od drgania narządów wewnętrznych podczas słuchania dundunby. Nie umiałabym już żyć bez tej muzyki i nic to dla mnie, że dziś powietrze jest tak gęste, że z trudem wchodzi do płuc, że oblepia moje ciało, że tkwi w gorącym bezruchu, że po skroniach ściekają mi non stop krople potu mimo, że północ niebawem. Nic to.....jutro znowu będę grać.


19.02, g. 8.30
W nocy lał deszcz!!! Tu, o tej porze roku to ponoć tak, jakby w Warszawie 1 września sypało śniegiem.


22.02, g. 20.34
Dni umykają coraz szybciej. Im więcej w siebie chcę wchłonąć tej Afryki, tej muzyki, tym czas goni coraz bardziej. Każdy dzień podobny do poprzedniego, te same miejsca codziennie....wydaje mi się, że jestem tu od zawsze, że nigdy nie jadłam inaczej niż rękami, że wszechobecny dym towarzyszy mi od wielu lat, że gorąco będzie już do końca świata. Jak przywyknę od nowa do jeżdżenia taxówką w cztery a nie 6 osób, do szukania kosza na śmieci, do mrozu, picia wody z butelki a nie plastikowej torebki, do białych twarzy na mieście, do innego trybu dnia i wreszcie do życia bez tej muzyki, która tu jest dla mnie bułką powszednią (chleba tu nie znają chyba) i jedynym, czego pragnę. Nie mam żadnych potrzeb poza słuchaniem i graniem. Conakry to moja ziemia obiecana i spełnienie marzeń, które za tydzień stanie się cudownym wspomnieniem a potem przez rok nadzieją na powrót. Aga już na dobre wróciła do świata żywych. Jeszcze wczoraj przeleżała praktycznie cały dzień, ale fakt jest faktem, z malarią i tyfusem niełatwo się żyje w tych warunkach. Ma cały tydzień grania do tyłu. Fatalnie, ale już jutro postanowiła grać mimo bólu ręki od wenflona. Byłyśmy dziś w mieście, u Momo. Pierwszy raz widziałam jak ten gość gra. Patrzę, patrzę i oczom nie wierzę.....czarny Kuba Pogorzelski. Podobna postawa przy bębnie, podobny układ rąk na membranie, podobny wzrost i budowa ciała. Nachylam się do Agi żeby się z nią podzielić tym odkryciem a ona do mnie w tej samej chwili mówi "patrz, ten gość gra jak Kuba".
Posiedziałyśmy chwilę patrząc jak Momo uczy Maxima solo do gine fare i poszłyśmy do netu. Koniecznie muszę wrócić do Momo, namiastki mojego Białego Anioła i wziąć od niego parę lekcji. A jutro moje czarne diabły będą mi wkładać w ręce brejka do soli. Abdulaj stracił chyba wreszcie nadzieję na ślub ze mną bo coraz rzadziej go widuję, coraz mniej spaniela w oczach, smutny i zamyślony chodzi, ale cóż.....nie wszystkie białe kobiety pragną mieć czarnych mężów J. Chyba spasował ostatecznie jak zrozumiał, że zrobienie testu na HIF-a nie spowoduje, że go nagle zechcę. Śmiech na sali z tymi murzynami. Wczoraj zgubiłyśmy ostatni klucz do naszego pokoju. Kolejne, już trzecie, wyważone z powodu białych drzwi w domu Aliscu w ciągu zaledwie miesiąca. Rozpierduchę robimy na maxa. Nawet sam wielki Mouctar pofatygował się wczoraj żebyśmy jednak miały spanie inne niż na balkonie, sprowadził miejscowego ślusarza i o północy łomem, młotkiem i z kopa otworzyli naszą jaskinię. Pogroził nam Mouctar palcem, strzelił kazanie o niezbieraniu śmieci do worka tym swoim cudownym, ciepłym, zaczarowanym głosem i odjechał otoczony wianuszkiem goryli. Jak można mieć taki głos!!! Jak mówi w susu to aż się włosy na rękach jeżą i mózg lasuje. Hipnotyzer po prostu. Zgarnął od życia wielki talent bębniarski, charyzmę, która pozwala mu rządzić całym baletem i jeszcze ten głos. Naprawdę wyjątkowy człowiek.Niedziela dobiega końca. Przez cały miniony tydzień nie widziałam prócz jednego Sabaru i jednej próby baletu żadnej imprezy bębniarskiej...już tuptam niecierpliwie. Dobrze, że chociaż grałam sporo. Dziś moje ręce mają odpoczynek....dotknęłam opuszkami palców wnętrza dłoni......sukces.


23.02, g. 1.47
Słońce w Conakry zachodzi inaczej niż u nas i inaczej wygląda na niebie za dnia. W południe jest wielką rozżarzoną, białą kulą i niewiele odróżnia się od nieba. Conakryjskie niebo jest rozpalone do białości. Nie sposób stanąć w pełnym słońcu i wytrzymać w bezruchu choćby 5 minut. Zaczyna parzyć powietrze. Ludzie chronią się tu przed upałem nosząc długie spodnie, sukienki do kostek i długie rękawy. Mało kto ubiera koszulki na ramiączka.Dzień na Madinie kończy się około 19.00. Słońce nie zachodzi na czerwono tak, jak ma to w zwyczaju u nas. Jest mlecznobiałe prawie do spotkania z horyzontem. Może na ostatnich 10 minut nabiera lekko różowego odcienia. Zmrok nadchodzi niepostrzeżenie i ciemno się robi niesłychanie szybko. Nie ma w Afryce godziny przedwieczornej, tej tuż po zachodzie słońca, kiedy naturalne kontrasty w przyrodzie uwydatniają się, powietrze nabiera ostrości, wszystko staje się wyraźniejsze i bardziej intensywne w odbiorze. Tu mgła nie znika nigdy. A może to nie jest mgła, może to miejski smog...Chyba nie będę miała okazji pojechać tym razem na wieś. Nie ma na to czasu. Od jutra chcemy grać jeszcze więcej, najchętniej cały dzień. Marzenia ściętej głowy....moje ręce tego prawdopodobnie nie przetrzymają. Chociaż....dziś zauważyłam, ze stwardniały mi już na tyle, że przestaję powoli odczuwać taki masakryczny ból, jak jeszcze przedwczoraj.


26.02, g. 0.34
Północ na Madinie. Właśnie włączyli światło i w okolicznych domach zaczęła grać muzyka. Kakofonia dźwięków z dominującym koncertem skrzypcowym okraszona cykaniem miliarda świerszczy. Dopalają się ostatnie śmieci na ulicy, lekki wiatr sprawia, że czuję się nad wyraz komfortowo. Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem odkryć kulinarnych. Pierwszy raz od kilku dni miałam okazję zjeść śniadanie przed warsztatami. Na Matamie, a właściwie w całym mieście, kobiety w wielkich miskach przygotowują jedzenie, wynoszą je potem przed dom i siedzą godzinami czekając aż ktoś je kupi. Ja trafiłam na kanapkę z fasolą i sosem rybnym. Cudo, już dawno nie jadłam czegoś tak pysznego. W ogóle zaczynam mieć apetyt (rychło wczas, na pieć dni przed wyjazdem), coraz więcej rzeczy mi smakuje, ryż z kupą przestał mi śmierdzieć kupą, zaczynam nawet jeść tutejsze mięso, które dotychczas wydawało mi się permanentnie zepsute. Kanapka z fasolą starczyła mi niebagatelnie na cały dzień. Zgłodniałam o 20.00. Wybrałyśmy się z Agą do naszej piwnej knajpy przy cmentarzu i tam, nie mając ochoty na tradycyjny bulet (kulki mięsne z sosem, co oczy z orbit wyciska) zapodałam sobie kurczaka z ziemniakami. Solidny kawał piersi pieczonej, rzecz jasna, na ostro był prawdziwym rajem dla podniebienia. Kosztowało to danie całe 8000 FG (4,80 zł) i popite piwem skol (najlepszym tutaj choć i tak masakrycznie ohydnym) wprawiło mnie w stan cudownej błogości.Wykonałam dziś rżnięcie żyletką odcisków na palcach u rąk czyli, według tubylców, powodów do dumy. Wszyscy tutaj chwalą się i pokazują swoje ręce mierząc poziom zaawansowania ilością zrogowaciałej skóry. U nas takimi rękami może się pochwalić chyba tylko Kuba. Ja postanowiłam usunąć moje powody do chwały bo naprawdę przestaję móc grać. Jedynie na opuszkach zostawiłam sobie zrogowaciałe młoteczki by dzięki nim dźwięk jest lepszy, choć niestety faktury materiałów na straganie wymacać nie mogę.Dziś zaniosłyśmy z Agą do krawca nasze zakupione wczoraj bawełniane panie (jedna pania to tutaj miara materiału potrzebna do uszycia jednej pary pantalons). Jutro będą gotowe moje dwie pary i jedna afrykańska tunika. W zasadzie oprócz kilku sztuk biżuterii, dwóch masek i tych ciuszków nie przywiozę do Polski żadnych pamiątek bo...... ich tu po prostu nie ma. Aaaaa....jeszcze djembe jedno zabieram dla Ani z Łodzi.Już powoli dociera do mnie fakt schyłku mojej conakryjskiej bytności. Trochę żal mi będzie odjeżdżać, zostawiać na rok ulubionych muzyków: Sanę, Lancinet'a, Bombose, Mouctara, ale obiecałam im, że następnym razem będziemy już ze sobą rozmawiać (Mouctar się zarzeka, że opanuje angielski). Szczerze ich polubiłam choć szelmy są niesłychane. Kochane czarnuchy.


27.02, g. 23.57
Dzień pierwszych razów.Dziś po raz pierwszy od miesiąca było mi zimno. Pomijam oczywiście przebywanie w klimatyzowanych pomieszczeniach banków czy kafejek internetowych. Byliśmy po południu na plaży z Agą, Saną i Lancinet'em, której wygląd i jakość przeszły moje najśmielsze wyobrażenia. Piasek na plaży jest.....czarny (wszak na Czarnym Lądzie jesteśmy) a woda jeszcze cieplejsza niż na wyspie Ruum. Po prostu obrzydzenie mnie brało jak do niej wchodziłam. Do tego ma kolor brudnej kawy z mlekiem i takąż konsystencję. Jeszcze nigdy nie kąpałam się w takiej zupie!! Najbardziej zamulone sadzawki w Polsce to szczyt przejrzystości a spręcowski staw u Agi to, w porównaniu z conakryjskim oceanem, Morskie Oko. Po hardcorowej kąpieli uraczyłam się dwoma skolami w towarzystwie ekipy Robsona, pograłam z chłopakami w piłkę nożną i.......zmarzłam. Tak właśnie.....trudno w to uwierzyć, ale w temperaturze 30 stopni może być zimno. Po raz pierwszy też nie miałam dziś ochoty grać. Zaskoczyło mnie to uczucie niezmiernie, ale z Agą było jeszcze gorzej. Odpuściła sobie duny zupełnie a ja poprosiłam Lancinet'a żebyśmy grali n'gri, mój najukochańszy ze wszystkich rytmów, bo innych po prostu miałam po dziurki w nosie. Zmęczenie materiału, czy co???? Fakt jest faktem, że od miesiąca tłukę codziennie po kilka godzin i jest to, jakby nie patrzeć, precedens w moim życiu. Jak już się odnalazłam z dundunbą (jeszcze nigdy tak prosta fraza nie sprawiła mi tak olbrzymich trudności) i usłyszałam jak się ma do sangbana (tylko dzięki dzwonkowi Lancinet'a się to udało) a Sana zaczął grać do nas na djembe, n'gri zakwitło nam i zapachniało jak jabłonka na wiosnę. Jest to najbardziej zaczarowany i rozbujany rytm ze wszystkich, jakie słyszałam. Szkoda, że tak rzadko jest grany (może w Mali częściej). Lancinet mówi, że to rytm, który jednoczy Mali i Gwineę. Ogólnie rzecz ujmując mój pobyt w Afryce sprawił, że na amen zakochałam się w dundunach. Niestety granie na nich w Polsce i tu dzieli dużo większa przepaść niż granie na djembe. Tutaj chwilami mam wrażenie słuchając baletu, że djembe jest zbędne i przydaje się tylko tancerzom coby mieli do czego się wyginać.A propo's tancerze.....w Polsce taniec afro przypomina mi ruchy ptaka zwanego kurą, tu jest on dużo bardziej dla mnie zrozumiały i naprawdę ma sens. Poza tym, przyznać muszę, że faceci są zdecydowanie lepszymi tancerzami niż kobiety. Patrząc na ich taniec mam wyjątkowo pozytywne estetyczne doznania. Trochę pewnie dlatego, że 80% mężczyzn w Gwinei ma pięknie zbudowane i urzeźbione ciała a jeszcze jak się spocą i błyszczą to już w ogóle......miodzio J. Polacy to w porównaniu z gwinejskimi murzynami prawdziwe wymoczki JCywilizacja i wygodne życie degeneruje białym ciała. A ja myślałam, jadąc tutaj, że wszyscy będą wyglądać jak nasz chudziutki Gaspard. A może tylko środowisko baletu ma tę kulturystyczną właściwość? Wszak ci panowie mają, było nie było, dużo okazji by ładnie wyglądać.......granie na bębnach, takie jak tu, wymaga naprawdę olbrzymiej pracy mięśni.Na Madinie wciąż nie ma prądu choć już dawno po północy. Chyba pójdę spać (z dnia na dzień śpię coraz lepiej. Potrafię już jednym ciągiem przespać 5 godzin!!). Dobranoc zatem.


1.03, g. 2.40
Ostatnie chwile w Conakry. Właśnie wróciłyśmy do domu z afrykańskiej dyskoteki. Dzień kolejny minął, dzień co przyniósł niedyspozycję gastryczną, cudowny nowy rytm, zajebiaszczą Dundunbę, nadmiar używek, saunę i taniec. Nie tańczyłam tak od 15 lat!!!!!Poranek powitał mnie nudnościami. Już nie wiem czy mój żołądek zbuntował się na haust błotnistej wody z oceanu, czy nie podobała mu się degustacja smażonych w głębokim tłuszczu wodorostów, czy po prostu za dużo dostał wynalazków do strawienia. Przyznać muszę, że dziś rano zgłosił veto. Było mi niedobrze, tętno przyśpieszyło niebezpiecznie, w kiszkach niezrozumiała rewolucja się działa. Jechałam do Santa Plus nie bardzo wierząc, że uda mi się dziś zagrać. Coś jednak mi szeptało do ucha bym siadła do bębna mimo zawrotów głowy, bólu brzucha i niespodziewanej pikawy. Na rozgrzewce ciemno w oczach i walka o świadomość......jednakże im więcej potu wyciekało ze mnie tym mój organizm był bardziej zadowolony. Po pół godzinie klepania nowego, porywającego rytmu ningala nie było śladu po gastrycznej niedyspozycji. Tyle tylko, że przez cały dzień zjadłam jedynie nisko słodzonego racucha oraz pół porcji ryżu na spółkę z Agą. Ryżu nie tknę przez pół roku z pewnością!!Godziny warsztatowe mijały mi dziś z prędkością światła....zero bólu rąk, wyjątkowa jasność umysłu przy chwytaniu pojebanych conakryjskich dzwonków dunowych, fala nieprawdopodobnego zjednoczenia z czarnuchami naszymi, którzy już dziś prawie płakali uświadomiwszy sobie, że za dwa dni wsiadamy do samolotu (koniec zarabiania kasy na białasach?). Po warsztatach ostatnie zakupy w postaci pokrowca na djembe dla Ani i Dundunba na Dixinn. Zatrzęsienie dobrych tancerek i wirtuozerskich solistów. Królował Sana i dziś grał chyba tylko dla Agi. Ja słuchałam głównie dunów. Jak oni potrafią cudnie na nich grać.....do utraty tchu, do gęsiej skóry na ramionach, do materializacji dźwięków. Posypałam kasą mimo jej permanentnego braku na finiszu afrykańskiej przygody.Po Dundunbie chwila na ablucje higieniczne i wyprawa na dzielnicę Lancinet'a do dyskoteki. Królowały afrykańskie rapy, używki wszelakie i rozbujane biodra tancerzy. W całym swoim czterdziestoletnim życiu nie wypociłam z siebie jednorazowo tyle wody!! Jeszcze nigdy nie było mi tak gorąco (cokolwiek to słowo znaczy) a taniec żywcem skopiowany z pewnej matrixowej sceny w Zionie. Brawo Sana, brawo Lancinet za wytrwanie z nami do 2.00 w tej afrykańskiej saunie. Na kolejną dyskotekę, za rok, zabiorę ze sobą ręcznik kąpielowy). Już nigdy w upalne lato polskie nie będę miała śmiałości powiedzieć, że jest mi za ciepło.Oto minął najgorętszy dzień mojego pobytu w Conakry. 40 stopni w cieniu. Bagatela.Jutro (dziś właściwie) niedziela......ale gramy!!. Niech się rozbuja jakikolwiek rytm, niech mnie poniesie w kosmos, do gwiazd, niech zostanie na rok, ku pamięci, ku tęsknocie, ku wspomnieniom.......Dom.......już go widać na horyzoncie. Już czuję na plecach ostatni oddech zimy. Conakry poczeka.....tu będą grać zawsze.....


2.03, g. 0.40
Ostatnia noc na Madinie. Za 24 godziny odjadę stąd na lotnisko. Miesiąc w Conakry to stanowczo za mało by zrobić jakikolwiek postęp w grze na bębnach, ale wystarczająco dużo by się przekonać, że ta muzyka i jej granie jest moją wielka pasją i miłością, że żadna czynność w życiu nie sprawiała mi dotychczas tak wiele przyjemności i satysfakcji. Odkryłam też niestety, że tutaj jest ona żywa, naładowana niesamowitą energią, kolorowa, rozbujana a w Polsce działa jak źle używana zabawka. Tak naprawdę tylko jeden Kuba ze wszystkich Polaków jakich znam wie "z czym to się je" i zrozumiał całym sercem i duszą gdzie tkwi istota magii dialogu djembe z dundunami. Niebywałe to jest i naprawdę wielkie urodzić się białym, zacząć grać w wieku 20 a nie 5 lat i wymiatać jak murzyn. Mój Sensei znowu urósł w moich oczach.Idąc dalej tym tokiem myślenia dochodzę do wniosku, że dla mnie instrukcja obsługi urządzenia zwanego muzyką zachodniej Afryki prawdopodobnie na zawsze pozostanie nierozszyfrowaną zagadką. Nie widzę szans dla siebie na uruchomienie własnymi rękami tej zaczarowanej maszynerii, bo choćbym nie wiem jak bardzo chciała, nie starczy mi życia na dokopanie się do skarbu wtajemniczenia. Ot konkluzja.


3.03, g. 3.53
Conakry zostało 12 km pode mną. Skończył się dla mnie czas w Afryce. Naprawdę bardzo mi smutno. Nic więcej nie napiszę bo mi się obraz całkiem rozmazuje............


5.03, g. 0.50
Poprzedniej nocy spałyśmy z Agą 17 godzin. Po przylocie do Paryża i dotarciu do naszego kolejnego couch surfera, Nicolasa, o 16.00 położyłyśmy się na godzinę by odespać poprzednią, zawaloną noc i.....obudziłyśmy się dziś o 10.00. Ładny wynik. Ostatni raz spalam tyle jakieś 20 lat temu po 12 godzinnej wyrypie w górach. Dziś zwlekłam się z łóżka (pierwszego od miesiąca) z potężnym bólem głowy, kręgosłupa i wszystkich mięśni. Pierwszy, wypalony po tylu godzinach papieros smakował dość ohydnie i zakręcił mi w głowie a jedzenie nie chciało przejść przez gardło (ostatni raz jadłam w samolocie z Casablanki o 7.00 rano czyli 28 godzin wcześniej).Po śniadaniu ruszyłyśmy z na wycieczkę po mieście. Przez 8 godzin Aga oprowadzała mnie po standardach paryskiej architektury, ale najbardziej podobała mi się wizyta w Sexodromie, największym sex shopie jaki w życiu widziałam. Takiego wyboru towaru nie spodziewałam się w najśmielszych wyobrażeniach a kilka sukienek naprawdę przypadło mi do gustu (w jednej białej, ze sznurowanym gorsetem ze skóry po prostu się zakochałam.....kosztowała niestety 190 E i stać mnie na nią nie było absolutnieJ. Zmarzłam przeraźliwie, brakowało mi madińskiego dymu i ciepełka, w którym pławiłam się jeszcze dzień wcześniej. Przyjdzie mi teraz tęsknić za Afryką, za czarnymi, najczarniejszymi z czarnych twarzami wokół siebie; za susu - pięknym, gardłowym, murzyńskim językiem, który w wykonaniu Mouctara rozbrajał mnie zupełnie; za kanapkami z fasolą; za potem, który lał się ze mnie co dnia podczas grania; za widokiem cudownie urzeźbionych gwinejskich mężczyzn; za sałatką z jajek i bananów; za czerwoną, suchą ziemią; za gwarem i kolorami madińskiej ulicy i wreszcie, najbardziej chyba, za muzyką, która zawładnęła moim sercem. Słuchałam dziś nagrań z występu Strefy......ups......że tak powiem. Co to będzie!!!??? Co będzie z moimi uszami jak wrócę do Polski słuchać bębnów w polskim wydaniu!!!??? Mam nadzieję, że przywyknę, że zapomnę trochę jak ta muzyka brzmi w Afryce albo schowam tę pamięć na dnie serca by wiedzieć do czego zmierzać......za rok. Żegnaj moja Afryko, czas wrócić na ziemię.